2010-10-05

Na koniec świata i jeszcze dalej!

Jak wiadomo, studentów we wrześniu najłatwiej znaleźć w górach.
Nasza starszyzna plemienna postanowiła potraktować to jako pretekst do wyjazdu na camino de Santiago, hiszpański szlak pielgrzymi, pamiętający jeszcze średniowiecznych pątników, podążających do miejsca pochówku św. Jakuba apostoła. O uroku tej drogi stanowi swoista niepewność, co przyniesie dzień jutrzejszy. Doświadczyliśmy jej jeszcze przed postawieniem pierwszych kroków na szlaku, kiedy to o północy w Madrycie kierowca autokaru z iście PRL-owską złośliwością odmówił nam sprzedaży biletów i uwiózł w dal sześć pustych, ślicznych, czekających na nas miejsc...

Z dworcowej poczekalni wyprosili nas za to ochroniarze, wyminęliśmy więc tłumek, otaczający jakąś bójkę, i udaliśmy się na dworcowy trawnik. Najlepsze miejscówki były już zajęte przez stałych bywalców (wyposażonych w profesjonalne kartonowe pudła), ułożyliśmy się więc jak kto mógł i poszliśmy spać. O 7.25 autochtoni jak jeden mąż zwinęli manatki i sprawnie opuścili teren trawnika. Zanim zdążyliśmy wymienić uwagi na temat imponującej hiszpańskiej punktualności, włączyły się zraszacze, fundując rześki, poranny prysznic nam oraz całemu naszemu dobytkowi.

Wstęp ten uchronił nas przed szokiem, jaki mogłoby dla nas stanowić surowe pielgrzymie życie. Bowiem pielgrzym wyrusza w drogę przed świtem, niesie na plecach cały swój dobytek, kosturem ogania się przed atakami złośliwych psów, pije wodę z napotkanych po drodze źródeł, je zebrane własnoręcznie kasztany, boryka się z barierą językową, otarciami stóp i braćmi pielgrzymami, a na duchu podtrzymują go mijane po drodze cmentarze pielgrzymie o wielowiekowej tradycji, przypominając mądrość Koheleta "marność nad marnościami i wszystko marność"...

Ale nawet jeśli tak właśnie wygląda prawda obiektywna, z naszej perspektywy rzeczywistość camino prezentowała się nieco inaczej. Wstawaliśmy jeszcze po ciemku (co w Hiszpanii oznacza: dowolna godzina przed 8.00 rano, zwykle była to 6.00), jedliśmy coś przygotowanego przez Gospodarcze (Marta&Karolina), jak np. pamiętną jajecznicę w refugio, w którym nie działało światło, potem ktoś wracał się pędem po zapomniane na sznurze pranie, potem wszyscy szukaliśmy zaginionych kijków trekingowych, a potem Diakonia Poganiania (czyli Zosia) zaczynała pełnić swoją rolę i wyruszaliśmy. Drogę wskazywały nam strzałki i muszle, który to system zwykle się sprawdzał, w razie czego w odwodzie był Szymon Przewodnik i jego GPS.

Mijaliśmy średniowieczne kościółki, snując projekty przywiezienia któregoś do Polski i postawienia na Chełmskiej, powstrzymywaliśmy jedni drugich od objadania mijanych upraw (winogron...) i wysłuchiwaliśmy Szymona, który, jak twierdził, przyjechał na camino w celach kulinarnych, a konkretnie by zjeść ośmiornicę. Błagalne -Pulpo... -Pulpoo... -Ja chcę puulpoo! Niosło się po górach. Zaprosiliśmy więc Martę na urodzinową ośmiornicę, a także dorzuciliśmy głowonoga do spaghetti. Dziewczyny, niepomne na pielgrzymią tradycję, zapakowały część rzeczy do busa i sprowokowały tym samym św. Jakuba do interwencji. Niebieska torba na śmieci została oceniona przez obsługę refugio po pozorach. Żegnajcie buty, kurtko, śpiworze, kosmetyczko, torbo kisielków... Prawdziwy peregrino nosi wszystko na grzbiecie... Choć nie zawsze swoim, gdyby nie męska część wyprawy, sama rozważałabym pozbycie się zbędnego kilograma balastu w postaci śpiwora.

Cel pielgrzymki został osiągnięty, zarówno św. Jakub jak i pulpo. Ostatnie dni poświęciliśmy na dotarcie na koniec świata, poza którym są już tylko syreny, kraken i krawędź oceanu...

Na plaży każdy znalazł sobie zajęcie. Zosia zbierała muszelki. Szymon prężył tors i pozował do naturalnych zdjęć z zaskoczenia. Janek dzielił uwagę pomiędzy szukanie ładnych okazów mięczaków do kolekcji Zosi a fotografowanie Szymona. Wojtek wyposażony w kamień i siatkę foliową polował na ryby (i wyraźnie uraziła go propozycja jednej z dziewcząt, że może pogadać z facetem w kutrze i kupić coś co złowił). Natomiast Marta z Karoliną zwinęły się nieco smętnie na piasku i gromadziły energię słoneczną. Najładniej było wieczorem. Wspięliśmy się do latarni morskiej i z wysokiego klifu przylądka Finisterrae (finis terrae=koniec lądu, bo tam przed odkryciem Ameryk kończył się dostępny świat) oglądaliśmy niebo po zachodzie słońca, a potem gwiazdy. Na kolację podano regionalny przysmak: tartę św. Jakuba, przywiezioną przez przezornego Szymona z Santiago i uchowaną przed zjedzeniem aż do tej pory.

Klamrą, spinającą wyjazd w niecodzienne doświadczenia, było mycie włosów w dworcowych umywalkach, stresujące przede wszystkim dla czekających pod łazienką chłopaków. Aby odreagować, udaliśmy się do sklepu na lotnisku w Amsterdamie, gdzie po długim namyśle chłopcy nabyli cebulki kolorowych tulipanów, by, po powrocie, wraz z zapuszkowanymi mięczakami, wręczyć je stęsknionym rodzinom.





5 komentarzy:

  1. i like it ^^ no z zastrzeżeniem jedynie o mięczakach o którym Ci już wspominałem Droga Autorko ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Szymon zasadziłeś już cebulki? ^^

    OdpowiedzUsuń
  3. no to ja też chyba zasadzę... powymieniamy się po zimie jak się rozmnożą? ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetnie napisane :) Ale to oczywiste :P

    OdpowiedzUsuń